Archiwum Generalne Zgromadzenia Sióstr św. Teresy od Dzieciątka Jezus
ul. Ejsmonda 17, 05-807 Podkowa Leśna.
Ks. Władysław Bukowiński, „Taki człowiek”. Wspomnienie z więzienia o ks. biskupie Adolfie Szelążku, Krynica Zdrój, październik 1969, Znaki Czasu 5(1990) nr 18, s. 241-251.
Ks. Władysław Bukowiński
WSPOMNIENIA Z WIĘZIENIA
o Księdzu Biskupie Adolfie Szelążku
Ks. Biskup Adolf Piotr Szelążek został aresztowany w nocy z 3 na 4 stycznia 1945 r. Aresztowanie nastąpiło w jego mieszkaniu w pałacu biskupim w Łucku. Już w 1940 r. odebrano ów pałac Biskupowi. Od 1940 do 1944 roku Ks. Biskup tułał się po różnych maleńkich i ciasnych mieszkankach. Bywało i tak, że miał jeden jedyny malutki pokoik d1a siebie. Dopiero latem 1944 r. zwrócono Biskupowi część jego Pałacu, a już 4 stycznia następnego roku przez aresztowanie usunięto go na zawsze. Warto przy tym podkreślić, że w chwili aresztowania Ks. Biskup Szelążek miał już 80-ty rok życia. Urodził się bowiem dnia 1 sierpnia 1865 r. Przy tej okazji dodam inne daty z jego życia: wyświęcony na kapłana w roku 1888. konsekrowany na Biskupa w roku 1918, mianowany Ordynariuszem diecezji Łuckiej l4 XII 1925 r., ingres do Katedry Łuckiej 24.II.1926 r.
W latach drugiej wojny światowej, która miała na Wołyniu przebieg szczególnie zmienny i uciążliwy dla ludności, a zwłaszcza wskutek banderowskich pogromów Polaków krwawy i tragiczny, Biskup Szelążek stale podkreślał, że nie ma zamiaru wyjeżdżać z Wołynia i opuszczać swej diecezji. Osobiście uważam, że takie stanowisko Biskupa stało się główną przyczyną jego aresztowania. Ponadto zaważyło i to, że Biskup wysłał latam 1944 r. kapłanów do Kamieńca Podolskiego i do Żytomierza w celu organizacji systematycznej pracy duszpasterskiej na tamtych terenach. Nie jest przypadkiem, że pośród siedmiu kapłanów aresztowanych razem z Biskupem, pięciu aresztowano właśnie na tamtych terenach, a mianowicie: Ks. dr Bronisław Drzepecki i ks. Stanisław Szczypta w Żytomierzu, ks. kan. dr Kakuruziński i ks. Aleksander Bień w Kamieńcu Podolskim oraz ks. dr Józef Kuczyński w Dnieprodzierżyńsku Tylko my dwaj: ks. kan. Karo1 Gałęzowski i ja zostaliśmy aresztowani razem z Biskupem w Łucku.
Akt oskarżenia był ujęty zupełnie inaczej. Nie oskarżano Księdza Biskupa o zamiar pozostania na Wołyniu, nie wysuwano też na czoło zarzutu sprawowania rządów pasterskich na terenach położonych na wschód od dawnej granicy polsko-radzieckiej. Wszyscy ośmiu zostaliśmy oskarżeni o zdradę radzieckiej ojczyzny na rzecz Watykanu, przy czym głównym oskarżonym był Biskup Szelążek. Szczególnie zarzucano mu, że w sprawozdaniu posłanym Papieżowi z lat 1939-1941 opisywał on przymusowe masowe wywożenie swoich diecezjan w bydlęcych wagonach w głąb Związku Radzieckiego. Biskup pisał, że wielu z tych ludzi zmarło w drodze. Uznano to za „klewietu” czyli oszczerstwo. Sam słyszałem, jak sędzia śledczy oburzał się mniej więcej tymi słowami: „gdyby Biskup napisał, że w drodze zdarzyły się pojedyncze wypadki śmierci, ale ów miotał oszczerstwo, że zmarło wielu”.
Po aresztowaniu byliśmy wszyscy trzej: Ks. Biskup, Ks. Gałęzowski i ja uwięzieni w budynku urzędu bezpieczeństwa państwowego w Łucka. Do więzienia nas nie odesłano. Przeprowadzono wstępne śledztwo. Trwało to wszystko tylko 18 dni. Ja przez ten czas nie widziałem Ks. Biskupa ani razu, bo każdy z nas był całkowicie odseparowany. Później dowiedziałem się od samego Biskupa, że traktowano go ze wszystkimi względami mu należnymi i że stworzono mu względnie wygodne warunki bytu.
Dnia 22 stycznia 1945 r. przewieziono nas trzech samochodem ciężarowym z Łucka do Kowla. Biskup otrzymał najwygodniejsze miejsce przy szoferze, a ja z Ks. Gałęzowskim siedzieliśmy na platformie samochodu. Po dwóch dniach przywieziono nas z Kowla do Kijowa. Oczywiście jechaliśmy pod konwojem. Nasz konwój był niezwykle honorowy: 3 kapitanów, starszy lejtnant, dwóch lejtnantów i dwóch sierżantów. Naczelnikiem konwoju był młody i bardzo sympatyczny kapitan, były lotnik, opiekował się naszym Biskupem bardzo serdecznie i zasłużył sobie na naszą szczerą wdzięczność. W Kowlu i po drodze do Kijowa mogłem nie tylko zobaczyć Ks. Biskupa, ale i rozmawiać z nim całkiem swobodnie. Od razu uderzyło mnie, prawdziwie chrześcijańskie męstwo, z jakim Ks. Biskup wszystko to znosił. Ani śladu przygnębienia, upadku ducha. Wyglądał i rozmawiał całkiem normalnie, jakby się nic nie stało. Poważne i pełne godności skupienie charakteryzowało postawę Ks. Biskupa podczas całego więzienia. Już wtedy, w tych pierwszych wspólnie spędzonych dniach, zaczynałem być dumnym, że takiego mamy Biskupa. Później to miało się jeszcze po wielokroć razy potwierdzić i pogłębić.
Przytoczę jeden epizod z naszej podróży z Kowla do Kijowa, który utkwił mi w pamięci na całe życie. Nasz miły naczelnik konwoju chętnie się wdawał w rozmowę z Ks. Biskupem, który umiejętnie ją skierowywał na poważniejsze tory. Inni nasi konwojenci przysłuchiwali się bardzo uważnie, lecz żaden z nich nie odważył się wtrącić do rozmowy z Biskupem. W pewnym momencie ów miły kapitan zacytował przysłowie: „sudba igrajet czełowiekom” – „los miota człowiekiem”. Na to Ks. Biskup: „Wy, panowie materialiści, jesteście zwolennikami naukowej ścisłości, lecz w tym przysłowiu nie widać takiej ścisłości. Bo przede wszystkim, co to znaczy „los”? I w dalszym ciągu Ks. Biskup wspaniale przeciwstawił pojęcie „losu”, jako ślepej fatalnej siły postulat siły rozumnej, a w ślad za tym nasze pojęcie woli Bożej i Opatrzności Bożej. Biedny kapitan okazał się na tyle rozumnym, że nie próbował nawet dyskutować, tylko bąknął, jakby przepraszając: „Tak, przysłowie nie może mieć naukowej ścisłości”. Ani ja, ani – jak sądzę – Ks. Gałęzowski nie myśleliśmy uczestniczyć w tej dyskusji, bo nasze odezwanie się mogłoby tylko popsuć naprawdę głębokie wrażenie. Jestem przekonany, że ani kapitan ani zapewne inni konwojenci nigdy nie zapomnieli tego przedziwnego przepowiadania Ewangelii w wagonie więziennym. Nadmieniam, że ta rozmowa, jak i wiele późniejszych były prowadzone w języku rosyjskim, którym Biskup władał po mistrzowsku. Rodowici Rosjanie zachwycali się, jak on mówił i pisał po rosyjsku i podkreślali, że teraz mało kto potrafi tak pięknie mówić i pisać w ich języku.
W Kijowie prosto z dworca kolejowego przewieziono nas więziennym zamkniętym autobusem (popularnie zwanym: czornyj woron) do więzienia Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego Ukraińskiej Republiki Radzieckiej. Tam też przywieziono pozostałych 5 Księży z naszej grupy, o czym jednak nie wiedzieliśmy przez dłuższy czas. Tam przeprowadzono właściwe śledztwo zakończone odczytaniem aktu oskarżenia i odesłaniem naszej sprawy do Moskwy d1a administracyjnego zasądzenia przez tzw. „osoboje sowieszczanje”.
Nasz pobyt w tym więzieniu trwał od końca stycznia do czerwca 1945 r. Przez ten czas widziałem Biskupa tylko jeden raz przelotnie, a innych księży z naszej grupy ani razu. Warunki zewnętrzne były w tym więzieniu znośne. Szczególnie dobrze było z czystością. A1e śledztwo było męczące i uciążliwe. Ten sam sędzia śledczy prowadził śledztwo przeciwko ks. Biskupowi i mnie. Był to starszy lejtnant Majorow. Był to człowiek wówczas młody, niewątpliwie zdolny i inteligentny.Słyszałem, że później awansował on aż do stopnia generała. Starał się on prowadzić ś1edztwo w sposób kulturalny.Otóż Majorow na zakończenie śledztwa miał ze mną rozmowę, jak mi się wydaje, szczerą i niemalże serdeczną. O Ks.Biskupie on powiedział tak: „ja dołżen pryznat, czto wasz episkop jest czełowiek dostojnyj uważenja” (muszę przyznać, że wasz biskup jest człowiekiem godnym szacunku). Takie słowa w ustach radzieckiego sędziego śledczego, przysłowiowego „czekisty”, to naprawdę coś nadzwyczajnego. Zwierzył się mi też Majorow, że jeden raz podczas śledztwa stracił on cierpliwość i był niegrzeczny wobec Ks. Biskupa, a1e potem żałował swej porywczości i nigdy już więcej go nie obraził. Ze swej strony Biskup dobrze wspominał Majorowa, choć oczywiście nie mógł zapomnieć zniewagi, która go spotkała, a1e o jakiejś złości czy mściwości mowy nie było.
Jak już wspomniałem po zakończeniu śledztwa odczytano nam akt oskarżenia. Podzielono nas w tym celu na trzy grupy. W pierwszej był Ks. Biskup sam jeden. W drugiej Księża: Gałęzowski, Kukuruziński, Kuczyński, Szczypta, a w trzeciej: Ks. Drzepecki, Ks. Bień i ja. Cały akt oskarżenia obracał się dokoła zdrady radzieckiej ojczyzny przez oszczerczą łączność z Watykanem, a szczególnie przez wyżej wzmiankowane sprawozdanie z lat 1939-1941, którego kopię znaleziono podczas rewizji u Ks. Biskupa. Na dalszym planie oskarżenia było wysłanie księży na tereny wschodnie i ich działalność tamże oraz stosunki łączące poszczególnych księży z Armią Krajową. Wkrótce po odczytaniu aktu oskarżenia przewieziono nas wszystkich ośmiu z więzienia Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego do więzienia ogólnego na Łukjanówce w Kijowie. Tam umieszczono nas wszystkich ośmiu w jednej celi, dodając 3 czy 4 świeckich towarzyszy.
Po miesiącu zabrano od nas Księży: Gałęzowskiego, Szczyptę i Bienia, którzy- jak o tym dowiedzieliśmy się znacznie później – zostali od razu odesłani do obozu pracy, a Ks. Biskupa, Ks. Drzepeckiego, Kuczyńskiego, Kukuruzińskigo i mnie przeniesiono do wielkiej sali ogólnej. wkrótce zabrano od nas i Ks. Kukuruzińskiego, a my trzej razem z Biskupem pozostaliśmy aż do grudnia. Właśnie z tej sali ogólnej mam najwięcej wspomnień. Tam niejednokrotnie bywaliśmy dumni z naszego Biskupa, jak dostojnie prezentował on godność biskupią wśród swoich i obcych, nie wyłączając nawet i tak zwanych “żulików” czyli mówiąc po polsku „rzezimieszków”.
Jak to wyglądało? Wielka sala kształtu wydłużonego prostokąta. Naprzeciw drzwi wejściowych dwa okna duże, lecz zakratowane i zaopatrzone w tak zwane „kosze” tak, że widać przez nie tylko skrawek nieba. Jedynym meblem była słynna „parasza” czyli wielki i odpowiednio cuchnący kubeł. Poza tym nic więcej, nawet żadnych materaców. Zamiast materaca własne palto i spodnie, zamiast poduszki własnoręcznie sfabrykowany tłumok, najczęściej trzewiki owinięte w kurtkę. Na tak zaimprowizowanym materacu w dzień się siedziało z wyciągniętymi nogami, a w nocy leżało, Nawet jeśli więzień miał coś więcej ze sobą, to wszystko należało zdać do przechowalni i nie wolno było brać ze sobą do celi więziennej. Ks. Biskupowi okazywano pewne względy. Pozwolono mu wziąć do celi prócz palta futro, a w „pieredaczach” (paczkach żywnościowych) otrzymywać nawet takie luksusy, jak pomarańcze i czekoladę.
Jacyż byli nasi koledzy w tej celi ? Było ich wielu, bo liczba więźniów w naszej celi wahała się od 30 do 50. Element był bardzo różnolity, „raznoszerstnoje obszczestwo” – jak mówią Rosjanie. Mniej więcej połowę tego towarzystwa stanowili wieśniacy – kołchoźnicy z okolic Kijowa. Z pośród ludzi miastowych grupę najbardziej wyrazistą i hałaśliwą tworzyli żulicy. Zawsze bywało i paru inteligentów. Polaków było mało.
Ks. Biskup miałt ylko jedno życzenie, by jego posłanie znajdowało się w kąciku. Ponieważ jednak najlepsze kąciki koło obu okien bywały zawsze zajęte przez żulików, przeto Biskup godził się, by jego posłanie umieścić w kącie koło drzwi wejściowych, choć było to w pobliżu ”paraszy”. W tym kącie Biskup długo się modlił na klęczkach każdego dnia rano i wieczorem. Oprócz tegowszyscy razem głośno odmawialiśmy trzy razydziennie różaniec, a rano recytowaliśmy z pamięci Mszę św. Wszystko to robiło niemałe wrażenie na naszych towarzyszach, a niektórzy z nich, nie tylko Polacy, stale w skupieniu słuchali naszych modlitw. Wobec naszych współtowarzyszy Biskup stale stosował taką taktykę: Sam pierwszy nigdy nikomu nie narzucał się, lecz każdemu życzącemu sobie tego udzielał się bardzo chętnie, a zawsze z wytworną uprzejmością.
W tym czasie była już zorganizowana pomoc żywnościowa dla wszystkich. W-Żytomierzu organizował ją miejscowy Proboszcz Ks. Faustyn Lisicki przy pomocy Józefy Krywakowskiej, a w Kamieńcu Podolskim ś.p. Julia Bojarska, o której osobno napiszę. Każdy z nas otrzymywał osobną „pieredaczu” na swoje nazwisko. „Pieredacza” – paczka żywnościowa – d1a Ks. Biskupa była zawsze najobfitsza i najlepszej jakości. Po otrzymaniu paczki Biskup dzielił ją na dwie części. Jedną część zostawiał dla siebie i dla nas księży, a resztę przeznaczał do podziału między wszystkich naszych współtowarzyszy, a szczególnie tych, co nigdy paczek nie otrzymywali. Księża jak mogli wykręcali się od biskupich poczęstunków, motywując to tym, że i oni otrzymali swoją „pieredaczę”. Jednak musieliśmy zjadać trochę czekolady, pomarańczy i innych smakołyków.
Do podziału między współtowarzyszy Biskup przeznaczał zwłaszcza pierniki, herbatniki, cebulę i czosnek. W imieniu Biskupa ktoś z nas księży obdzielał w równej mierze wszystkich uznanych za będących w potrzebie. Taki system podziału wywoływał jednak niezadowolenie, a nawet rozgoryczenie wśród żulików. Oni pretendowali na obfitsze poczęstunki, wyłącznie tylko dla siebie. Poczęstunki dla „mużyków” – to znaczy nie „żulików”, uważali za zbyteczne i wręcz demoralizujące. Na czele rozgoryczonych żulików stał ich herszt Włodzimierz Sidorenko zwany Wołodią. Był to chłopak młody, niespełna 20-latni, lecz doszczętnie zdemoralizowany i po złodziejsku sprytny. Choć Ks. Biskup częstował go obficiej, niż innych, a raz nawet podarował mu pół smażonej kury, Wołodia wciąż był niezadowolony.
W celi była okropna wilgoć. Pewnego dnia Wołodia zauważył, że Biskup wyrzucił do „paraszy” trochę spleśniałej bułki. Wołodia wyruszył do ataku na Biskupa. Wiadomo – mówił – jaka wśród nas bieda i jak wielu głoduje”. Nie powiedział tylko, że najmniej głodował on sam, bo wciąż się obżerał z cudzych paczek. Powiedział: „Tymczasem są wśród nas tacy, którzy drugim nie dają, sami nie jedzą i wyrzucają żywność do paraszy. Tego nie można wśród nas tolerować.” Ks. Biskup miał słuch przytępiony, słyszał tylko na prawe ucho, lecz orientację miał bardzo bystrą. Myśmy byli zadowoleni, że On niedosłyszy, bo dzięki temu nie dochodziły do jego świadomości różne przekleństwa i bezwstydne opowiadania żulików. Nie od razu też Biskup dosłyszał, że Wołodia zwraca się przeciw niemu, a1e kiedy już usłyszał, to momentalnie zrozumiał sytuację. Póki Biskup jeszcze niezorientowany milczał, ja zupełnie straciłem cierpliwość i krzyknąłem do Wołodii: „pomyśl tylko, kim jesteś ty, a kim ten, przeciwko któremu wygadujesz głupstwa. To człowiek znany w całej Polsce”.
W tym momencie Ksiądz Biskup dotknął mnie za ramię i rzekł: „dziękuję, mój kochany”. Po czym wstał, do Wołodi ani słowa, i zaczął po kolei wszystkich wypytywać:„Czy ja ciebie nigdy nie częstowałem?” Oczywiście odpowiedź była jedna tylko: „Częstowaliście. Mużyki zaczęli głośno wołać: „Wy zawsze o nas pamiętacie, ojcze duchowny: dziękujemy wam”. Żuliki choć półgębkiem zmuszeni byli potwierdzić otrzymywane poczęstunki .
Na końcu Ks. Biskup zapytał się Wołodii: „A ciebie ja nigdy nie częstowałem ?” – „Nu, da”. „A teraz drugie pytanie do ciebie: Co byś ty zrobił z bułką gdyby tobie spleśniała?” Wołodia całkiem skonfundowany milczał. „Oczywiście wrzuciłbyś ją do paraszy, bo nic innego nie mógłbyś z nią zrobić”. Tak więc atak Wołodii spalił na panewce i zakończył się całkowitym moralnym zwycięstwem Ks. Biskupa, a nasze serca znowu napełniły się dumą z powodu jego postawy i mądrości.
Dzień czy dwa później Wołodia zaszczycił mnie swoim towarzystwem podczas 20-minutowego spaceru. Powiedział mi wtedy o Biskupie: „gdybym ja wiedział, jaki to człowiek, to ja bym w ogóle nic nie zaczynał”.
Drugi atak na Biskupa podjął inny żulik. Pamiętam tylko jego nazwisko: Bondar. Był on wiekiem starszy od Wołodi, pewnie pod 30-kę. Okupował najlepsze miejsce w kącie pod oknem. Na piersi miał wytatuowanego ogromnego lwa i prawdopodobnie dlatego prawie nigdy nie nakładał koszuli i paradował w samych tylko kalesonach. Kolega Bondar nie tracił czasu na gadanie. Od razu przystąpił do czynu. Cóż, kiedy jego atak nie zastał Ks. Biskupa nieprzygotowanym. Biskup okazał się w więzieniu uzdolnionym technikiem. Ponieważ wszystkie produkty przechowywaliśmy w dużym kociołku z przykrywką, Biskup obmyślił i uskutecznił własny system alarmowy. Pewnej nocy gdy wszyscy spaliśmy, wtem coś w rodzaju uderzenia gongu, przykrywka z hałasem spada z kociołka. Wszyscy się budzą i widzą, jak kolega Bondar w kalesonach i z lwem na piersi wielkimi susami ucieka spod paraszy do swojego kąta pod oknem.
Pomimo tych zwycięskich bojów z żulikami stosunki Biskupa z nimi nie były złe, a nawet dobre. Oni głośno wyrażali się o nim: „umnyj starik” „zamieczatelnyj starik”. Jeden z głównych przywódców żulików nazwiskiem Majzuk, przezwany przez Biskupa „żukiem majowym” stał się nawet gorącym jego wielbicielem. Majżuk śpiewał wcale nieźle, Biskup niejednokrotnie go chwalił, aMajżuk zapałał wdzięcznością i miłością.
Jeden z mużyków kijowski elektromonter, nazwiskiem Nowikow, zachęcony przez Biskupa, opowiedział nam o Kijowie. Biskup podziękował mu w superlatywach, a Nowikow od tego czasu wzbił się w pychę i niejednokrotnie powoływał się na opinię Biskupa. W ogóle Ks. biskup szanował godność ludzką w każdym człowieku bez wyjątku i nikogo nie poniżył nawet w najmniejszym stopniu..
W najwyższej mierze garnęli się do Ks. Biskupa inteligenci. Widać było, jak oni sobie cenili możność porozmawiania z takim człowiekiem. Był wśród nich jeden stary szlachcic rosyjski nazwiskiem Batiuszkow, który głośno się zachwycał znajomością języka rosyjskiego Ks. Biskupa. Było dwóch nauczycieli języka rosyjskiego i ukraińskiego ze szkół średnich. Był jeden miody lekarz i jeden inżynier Żyd. Było dwóch inteligentów Polaków: inżynier-chemik z Lwowa nazwiskiem Kałuża i buchalter z Kijowa nazwiskiem Krauze. Wszyscy oni bez przesady rzec można byli pod urokiem osobowości Biskupa.
W stosunku do Polaków i całkiem nielicznych katolików innych narodowości Ks. Biskup starał się być Dobrym Pasterzem i zawsze znajdywał dla nich dobre krzepiące słowa zwłaszcza w związku ze wspólnie odprawianymi modlitwami.
W stosunku do nas księży Biskup starał się być i rzeczywiście był dobrym Ojcem. Jednak tu muszę poruszyć pewną sprawę nieco drażliwą. Był jeden człowiek, który dużo cierpiał w więzieniu z powodu Ks. Biskupa. Tym człowiekiem był K. Kanonik dr Bronisław Drzepecki. Jest pewnego rodzaju paradoksem, że właśnie ten kapłan, który najczulej, z całym poświeceniem opiekował się biskupem a którego zresztą sam Biskup miłował najwięcej z nas wszystkich, tylko sam jeden cierpiał przez niego niejako za nas wszystkich. Ks. Biskup przeżywał więzienie z podziwu godną dostojnością i opanowaniem. Ale nie trzeba zapominać, że właśnie w więzieniu dnia 1 sierpnia 1945 r. skończył on 80 rok życia, co postaraliśmy się uczcić jak to było możliwe przez modlitwę. Krzyż naszego sędziwego Biskupa był ciężki. Niejednokrotnie czuł się on bardzo przemęczonym i rozdrażnionym, a jedynym człowiekiem, któremu on to okazywał, był właśnie jego najbliższy przyjaciel Ks. Drzepecki… Nigdy nie słyszałem, by Ks. Biskup robił jakieś wymówki Ks. Bronisławowi. Za to od czasu do czasu Ks. Biskup okazywał niezadowolenie, co ten przeżywał bardzo boleśnie. Chodziło o drobiazgi. Np. pewnego razu Ks. Biskup wyłożył swoje rozumienie historii biblijnej o Adamie i Ewie. Adama nazwał geniuszem. Ks. Biskup poprosił Ks. Drzepeckiego, jako profesora teologii dogmatycznej o potwierdzenie swego zdania. Ks. Drzepecki nie potwierdził, choć uczynił to w sposób bardzo oględny. Biskup okazał swoje niezadowolenie.
Już prawie pół roku mieliśmy zaszczyt i szczęście mieszkać w jednej celi więziennej z naszym Ks. Biskupem. Był początek grudnia 1945 r. Jak grom z jasnego nieba spadł na naszą gromadkę rozkaz dozorcy więziennego: „SZELONŻEK SOBIRAJSIA Z WIESZCZAMI.” Zabrano od nas naszego Księdza Biskupa…
Całe szczęście w nieszczęściu, że dozorca pozwolił pomóc Ks. Biskupowi w wyniesieniu jego rzeczy. Podskoczył wyżej wzmiankowany wielbiciel Biskupa Majżuk, chwycił tobołki i zaniósł je wprost do autobusu więziennego. Dzięki temu wiedzieliśmy, że Biskup nie został w więzieniu ogólnym w Łukjanówce, ale powstało pytanie, dokąd go powieźli? Majżuk był pewien, że go powieźli z powrotem do więzienia Ministerstwa Bezpieczeństwa i że go stamtąd wypuszczą na wolność. Były jednak i inne przypuszczenia. Wszak nikt z nas nie otrzymał wyroku. Obawialiśmy się, że powiozą Ks. Biskupa do Moskwy na dodatkowe śledztwo, którego Staruszek nie potrafi już fizycznie wytrzymać. Bogu dzięki stało się tak, jak to przewidywał ów Majżuk. Myśmy jednak przez długie jeszcze lata nie mogli się dowiedzieć o tym, że nasz Biskup jest na wolności w Polsce i że tam dokonał swego świątobliwego żywota – Requiescat in pace …
Podaję trzy uzupełnienia mojej relacji. Po rozstaniu się z Biskupem byliśmy dalej razem w tej samej celi: Ks. Drzepecki, Ks. Kuczyński i ja. Ks. Kukuruziński był w sąsiedniej celi. Nadal nie brakowało różnych przeżyć. Gdy było już bardzo nudno śpiewaliśmy we dwójkę z Ks. Kuczyńskim skomponowaną przez niego pień: „więzienie to przyjemna rzecz” na melodię arii z opery Carmen, a nasz nowy kolega Miszka Barchajew, śpiewał na różne melodie: „Aj-ludi- tudi, tudi – ludi”. Program naszych wspólnych modlitw, ustalony przez Biskupa, realizowaliśmy codziennie.
Wreszcie pod koniec czerwca 1946 roku wywołano z ce1i każdego z nas trzech oddzielnie i odczytano wyrok administracyjny z Moskwy, skazujący na 10 lat pozbawienia wolności, licząc od dnia aresztowania. W lipcu przewieziono nas z Kijowa do Charkowa, a stamtąd rozesłano nas każdego oddzielnie do różnych obozów pracy przymusowej…
Drugie uzupełnienie dotyczy Julii Bojarskiej. Jej dzieje życiowe są charakterystyczne i dla innych niewiast w tym kraju. Pochodzi ona z Kamieńca Podolskiego. Urodziła się w roku 1915, w młodym wieku wyszła za mąż za Rosjanina bez ślubu kościelnego. Po kilku miesiącach mąż porzucił ją. Nigdy już potem Julia nie chciała powtórnie wychodzić za mąż. Tymczasem aresztowano jej ojca i braci i wywieziono z Kamieńca na zawsze. Pozostała Julia z matką staruszka. Julia była najmłodszą w rodzinie. Kiedy latem 1944 roku przybyli do Kamieńca posłani przez Biskupa Szelążka Ks. Kan. Kukuruziński i Ks. Bień, Julia zaczęła pomagać im w pracy. Już przedtem pomagała w pracy i nie tylko w pracy mieszkającemu prywatnie w Kamieńcu staruszkowi Księdzu Prałatowi Władysławowi Dworzeckiemu. Po aresztowaniu Księży Kukuruzińskiego i Bienia, Julia zorganizowała systematyczną pomoc żywnościową d1a nich i d1a niektórych innych księży, a szczególnie dla mnie i dla Ks. Kuczyńskiego i Ks. Gałęzowskiego, bośmy zostali bez własnych parafian, którzy wyjechali z województwa wołyńskiego na zachód. Wprawdzie paczki żywnościowe bywały podpisywane przez różne osoby, jednak Julia w swej gorliwości nie zważała na związane z tym niebezpieczeństwa. W roku 1948 aresztowano Julię Bojarską. Oczywiście chodziło o nasze paczki żywnościowe. Julia na śledztwie i na sądzie broniła się odważnie i umiejętnie. Powtarzał się mniej więcej taki dialog:
Oni: Dlaczego ty posyłałaś paczki?
Julia: Ja nie robiłam nic nielegalnego. Posyłałam paczki jawnie, przez pocztę i otrzymywałam oficjalne pokwitowania odbioru z każdego obozu pracy do jakiego paczka była wysłana.
Oni: Tak, ale ty powinnaś wiedzieć, komu ty te paczki posyłałaś.
Julia: Posyłałam księżom, którzy dla nas pracowali są naszymi ojcami duchownymi.
Oni: I to mówisz ty, obywatelka radziecka … Ty posyłałaś paczki Katolickim księżom, agentom Watykanu, najgorszym wrogom Związku Radzieckiego.
Prokurator zażądał dla Julii 8 lat pozbawienia wolności. Julia oświadczyła sądowi, że ma na utrzymaniu matkę samotną staruszkę, która bez niej zginie, potem głośno rozpłakała się. Sąd skazał Julię na 5 lat pozbawienia wolności. Była to wówczas kara minimalna, tak zwany: „dietskij srok”, bo zazwyczaj skazywano politycznych na 25 lat. Julia pojechała do wielkiego żeńskiego obozu pracy, położonego nad rzeką Pieczorą. Opatrzność Boża nad nią i jej matką przejawiła się w sposób bardzo widoczny. Julia chodziła do racy poza obozem tylko kilka pierwszych tygodni. Po czym zaproponowano jej objęcie kierownictwa pralni obozowej. Wcześniej, w tej pralni były kradzieże i inne nadużycia. Julia objęła kierownictwo pralni i wszystko doprowadziła do porządku. W dowód uznania dano jej osobny mały pokoik. Julia powiesiła obrazek Matki Bosiej Częstochowskiej nad łóżkiem i w wolnych chwilach modliła się. W ten sposób Julia spokojnie i prawie wygodnie przepracowała całych pięć lat, po czym powróciła do matki w Kamieńcu. W czasie nieobecności córki kamienieccy katolicy otoczyli staruszkę troskliwą opieką tak, że nic jej nie brakowało. Matka doczekała się powrotu córki z obozu, pożyła razem jeszcze dwa lata, potem pobożnie umarła. Julia pozostała w dalszym ciągu w Kamieńcu. Była szanowana i lubiana. Zmarła w Kamieńcu dnia 7 października 1969 r. Na jej pogrzebie było pięciu księży. Bóg skrócił jej cierpienia na ziemi przyśpieszył osiągnięcie nagrody wiecznej – Requiescat in pace..
Trzecie uzupełnienie. Było to pod koniec listopada 1945 r. Pewnego późnego wieczoru wprowadzono do naszej celi dwóch starszych i wynędzniałych więźniów. Myśmy ich nie poznali. A1e oni poznali się natychmiast. Oni – to znaczy Biskup Szelążek i Biskup Chomyszyn. Był to greckokatolicki Biskup ordynariusz ze Stanisławowa i jego sufragan biskup Iwan Latyszewski. Biskup Chomyszyn podszedł do nas i rzekł z ujmującą prostotą po polsku: „Ot w jakich warunkach spotkaliśmy się. My jesteśmy zupełnie żebracy, a wy zdaje się jeszcze trochę bogatsi. Prosimy was, co łaska pomóżcie nam”. Ks. Bp Szelążek bardzo się przejął tym spotkaniem. Nazajutrz rano po cichu dał nam wszystkim instrukcje, jak mamy im pomóc. Nie wiedział nasz biskup, że dni naszych gości w tej celi więziennej, jak i jego własne dni w niej, były już policzone. Biskup Chomyszyn był razem z nami zaledwie dwa dni. Potem zabrano go do szpitala więziennego, gdzie umarł dnia 28 grudnia 1945 r. Dowiedzieliśmy się o tym od naszego kolegi z celi, nauczyciela, który chwilowo przebywał w szpitalu więziennym i był naocznym świadkiem śmierci Bp. Grzegorza Chomyszyna. Nasz Biskup o śmierci Bp. Chomyszyna najprawdopodobniej nie dowiedział się nigdy, bo już wtedy nie był razem z nami w więzieniu. Biskup Latyszewski był razem z nami jeszcze trzy dni, potem od nas go zabrano. Choć bardzo był przygnębiony chorobą swego Ordynariusza, był miły i rozmowny. Ogromnie wszyscyśmy żałowali, że tak krótko byliśmy razem z nim.
Na końcu jeszcze jedno ostatnie wspomnienie. Gdy zabrano od nas naszego Księdza Biskupa, to jego miejsce w kąciku zajął pewien młody wiejski chłopak. Nie miał on nic wspólnego z żulikami. Kiedy on położył swoje posłanie na miejscu, zajmowanym przez Biskupa, powstało ogólne wołanie, a najgłośniej wołali żulicy: „Patrzcie kto zajmuje miejsce po Biskupie. On nie jest godzien być na miejscu takiego człowieka”… Właśni „takiego człowieka”. Ci, co tak wołali, mieli bardzo słabe albo i żadne pojęcie o tym, co znaczy Kapłaństwo, a tym bardziej jego pełnia – Biskupstwo.
Ale Biskup Szelążek zaimponował im i wzbudził „ w nich jakieś lepsze, szlachetniejsze uczucia właśnie dlatego, że pokazał im wszystkim „takiego człowieka” w swojej osobie i postępowaniu w jakże trudnych warunkach więziennych.
Krynica – Zdrój
Październik 1969 r.